ROZMOWA z Anną Seniuk
Publiczność postrzega panią jako osobę
tryskającą energią, otwartą, a pani mówi, że jest nieśmiała, lubi
samotność. Z czego wynika ta sprzeczność?
To nie jest sprzeczność - co innego
temperament zawodowy, co innego charakter człowieka. Nie ma powodu, żebym
chodziła na rauty, bale, koktajle, skoro źle się tam czuję. Miło, że
dostaję wiele zaproszeń, ale szkoda mi na to czasu.
A na co go pani nie żałuje?
Wolę posiedzieć w domu, zwłaszcza od kiedy
mam wymarzony kominek... To też składa się na życie, podobnie jak praca,
zabawa, radości, troski...
Często zdarzają się kolizje między
wykonywanym zawodem a życiem codziennym?
Nie można pogodzić wszystkich obowiązków.
Nie we wszystkich sytuacjach sobie radzę, a mam duże poczucie odpowiedzialności.
Nawet dzieci mnie krytykują, że za bardzo chcę być we wszystkim perfekcyjna.
W domu jestem postrzegana jako zawodowy pesymista. Walczę z tym. I mam już
drobne sukcesy.
Aktorstwo nie pomaga w życiu?
W wielu wypadkach przeszkadza. Mam bardzo mało
czasu dla siebie, a lubię podróże, góry, sport. Będąc aktorem, jest się
uwiązanym do miejsca od rana do wieczora. Nie można wyskoczyć jak z biura -
nawet na chwilę. Nie mogę wpaść do znajomych na weekend, nie jestem
anonimowa podróżując, a także na wakacjach.
Ale ciągnie panią do tego miejsca.
Tak, poza tym nie mogę sobie pozwolić na
zrezygnowanie z pracy z powodów finansowych. Muszę po prostu zarabiać na życie
- i to wcale nieluksusowe. Ale nie mam żalu do losu. Przeciwnie, mam dużo szczęścia
w życiu - fantastyczne dzieci, pracę, którą lubię, mieszkanie z kominkiem,
ostatnio wspaniałą protezę na nodze zamiast gipsu. Same cudowne rzeczy mnie
spotykają.
Czy doświadczenie w pani zawodzie pomaga?
Aktorstwo to szalona amplituda - w jednym roku
można być na topie, a w następnym spaść na sam dół i być wytykanym
palcem przez krytyków i kolegów. Doświadczenie niewiele tu pomoże, choć
oczywiście w miarę upływu czasu aktor umie coraz więcej. Trzeba jednak
walczyć z rutyną, dlatego staram się robić przeróżne rzeczy poza teatrem,
na przykład uczę w Akademii Teatralnej. Trochę reżyseruję, gram gościnnie
w innych miastach, na przykład ostatnio w Zielonej Górze. Poznaję ciekawych
ludzi, zawieram przyjaźnie. I cieszę się tym.
W jednym z wywiadów powiedziała pani, że
woli, gdy sztuka koi niż szokuje.
Szok jako jedyny środek artystyczny w ogóle
mnie nie interesuje, moim zdaniem świadczy o nieudolności twórcy.
Zagrałaby pani, na przykład, u Grzegorza
Jarzyny?
Tak, nawet były rozmowy w tej sprawie, ale nie
spotkaliśmy się z powodu terminów.
Nie skusiło pani dotąd występowanie w
telenowelach ani reklamach.
Czekam na właściwą, interesującą propozycję,
dobry scenariusz. Grałam w serialach i wiem, że trudno się potem wykaraskać
z długo pojawiającej się na ekranie postaci. Choć to, że ludzie kojarzą
mnie z Madzią Karwowską, jest bardzo miłe. Jednak kiedyś myślałam inaczej.
Walczyłam jak lew, żeby mnie z nią nie utożsamiano. Przez dwa lata nie grałam
w niczym, ponieważ otrzymywałam kolejne bardzo podobne propozycje. Nie chciałam
grać współczesnych kobieciątek, kur domowych. Uzbroiłam się w cierpliwość
i czekałam. Dwa lata. Po nich nakręciłam swoje najlepsze filmy – „Bilet
powrotny”, „Panny z Wilka”, „Konopielkę”.
Boi się pani upływu czasu?
Ale skąd! Nie jestem przecież zniedołężniała
fizycznie, a w środku, w głębi duszy - taka sama jak dawniej. Profesor
Bardini powiedział kiedyś, że do starości trzeba się przygotowywać bardzo
wcześnie - mając 30, 40 lat, po to, by starość nas nie zaskoczyła. Coś
tracimy, ale i coś zyskujemy. Przez rok nie grałam w rodzimym Teatrze Ateneum
i nie popadłam z tego powodu w rozpacz - znalazłam sobie mnóstwo innych
ciekawych zajęć. Dużo podróżowałam ze sztuką „Pierwsza młodość”,
koncertami w cyklu „Verba sacra”. I prywatnie. Miałam czas, żeby czytać,
zajmować się domem. Ale kiedy gram, też jest fantastycznie. Dopóki dopisuje
zdrowie - wszystko jest dobrze. Trzeba umieć przyjmować, co przynosi los. Z
wiekiem coraz wyraźniej postrzegam, że wszystko, co nas spotyka, ma sens,
tylko trzeba umieć go dostrzec.
I pani mówi, że jest pesymistką.
Po niektórych moich trudnych doświadczeniach,
między innymi chorobie - zmieniłam się. Jestem bardziej zaciekawiona życiem.
Podobno największy procent ludzi cieszących się życiem to ludzie dojrzali -
po 50., 60., 70. I tak chyba jest. Młodzi jeszcze nie wiedzą, że właśnie są
szczęśliwi. I tak ma być, to normalne. Gdy moje dzieci były małe, brakowało
mi czasu, żeby się nimi nacieszyć, bo albo nieustająco się o nie lękałam,
albo chorowały. Zamartwiałam się, czy dobrze je karmię, wychowuję, czy nic
im się nie stanie. A teraz dzieci dorosły, może będą wnuki. To sama
rozkosz.
Niedawno wystąpiła pani po raz pierwszy ze
swoimi dziećmi na Festiwalu Teatrów Rodzinnych w Pile.
Miałam okazję spędzić z dziećmi prawie dwa
dni. W Warszawie takiego luksusu nie mam. Córka jest altowiolistką, studentką
Akademii Muzycznej i nigdy dotąd ze mną nie występowała. Syn wprawdzie jest
aktorem, ale nie ma potrzeby ani ochoty występować z mamusią, wszystko chce
robić na własny rachunek.
Przed czym go pani przestrzega?
Nie przestrzegam i nie przestrzegałam, bo w ogóle
nie wiedziałam, że będzie zdawał do szkoły teatralnej. Na korytarzu
Akademii Teatralnej mijaliśmy się, jakbyśmy się nie znali. Postanowił
pokazać, że zostanie aktorem bez niczyjej pomocy. Szanuję ten wybór. Po IV
roku studiów na Festiwalu Szkół Teatralnych zdobył cztery liczące się
nagrody - w tym publiczności, dziennikarzy, Teatru Narodowego i tym samym
udowodnił, że sobie radzi. A teraz będzie musiał pomalutku szukać swojego
miejsca w zawodzie. Jak to będzie robił - nie wiem, to jego rzecz. Nie prosi
mnie o wskazówki, o nic nie pyta, a ja się nie wtrącam. Przeciwnie, to on
nieraz zwraca mi uwagę, gdy popełnię błąd. Słucham go, bo wiem, że ma
„instynkt”.
Czy pani studenci wierzą w konieczność nauki
w czasach, gdy panuje kult młodości i nic nie trzeba umieć, żeby zagrać główną
rolę w filmie?
Nikt ich siłą w szkole nie trzyma. To ich wybór.
Są szaleńcami mającymi nadzieję, że znajdą swoje miejsce w teatrze.
Niestety, nie wszystkim się uda i to też staram się im uświadomić. Ci, którzy
nie uczą się w Akademii Teatralnej, mają większe szanse na granie w
serialach, udział w castingach.
Podobają się pani te szybkie kariery młodych
ludzi?
Każdy ma prawo do swoich pięciu minut. A potem
czas pokaże, kto zniknie, a kto zostanie. Wszystko zależy od człowieka, czy będzie
się rozwijał, czy stał w miejscu. Bywają przypadki, że zdolni amatorzy zdają
później eksternistyczne egzaminy.
Czy promuje pani swoich studentów?
Mają naprawdę ciężko. Chciałabym im pomóc.
Kiedy reżyserowałam w radiu spektakle muzyczne z muzyką Macieja Małeckiego:
„Balladynę”, „Pchłę Szachrajkę”, a ostatnio „Nie-boską symfonię”
według Krasińskiego, pracowałam głównie z moimi byłymi studentami. Chciałabym
znaleźć dla nich scenę, na której mogliby się pokazać w małych formach
teatralnych, recitalach. Niestety, brak mi zdolności menedżerskich. Nie umiem
chodzić, załatwiać, rozmawiać ze sponsorami, a wykonanie telefonu jest dla
mnie dużym stresem, bo nie znoszę rozmawiać przez telefon. Wolę jechać na
dworzec kolejowy, żeby zobaczyć, kiedy jest pociąg, niż dzwonić do
informacji!
Rozmawiała Małgorzata Piwowar
Rzeczpospolita, 13 grudnia 2002